Recenzja filmu

Comandante (2023)
Edoardo De Angelis
Pierfrancesco Favino

Na fali, na fallusie

Sceny batalistyczne wyglądają tanio, a posmak thrillera dodaje (jedna) scena na podwodnym polu minowym. Ale nawet tu De Angelisa bardziej interesuje erotyczny akt namaszczania ciała nagiego nurka
Na fali, na fallusie
źródło: Materiały prasowe
"A mógł zabić", żartobliwie podsumowała film Edoarda De Angelisa znajoma. Faktycznie coś w tym jest. "Comandante" to bowiem film wojenny o przezwyciężaniu wojennego impulsu. Przez bitą godzinę reżyser buduje pomnik męskości, gorliwie inscenizując służbę na okręcie podwodnym jako rytuał napalonej męskości, która – zamknięta w metalowym fallusie  – tylko czeka, aż będzie mogła wystrzelić. A potem De Angelis robi nagły skok w bok (czytaj: cock block) i pokazuje, że są większe, ważniejsze, bardziej priorytetowe priorytety. A jednak – chociaż mamy tu hołd dla empatii oraz aktu miłosierdzia – i tak jest to kino męcząco nabrzmiałe i pomnikowe. Licytujemy się na wielkoduszność, ale wciąż chodzi o licytację "kto ma większego". 

Tytułowy "komandor" to Salvatore Todaro (Pierfrancesco Favino), dowódca włoskiego okrętu podwodnego, który wypływa na szerokie wody z misją zatapiania brytyjskich statków. Wypływa, a mógłby nie wypłynąć: po odniesionych na froncie obrażeniach nie odzyskał pełnej sprawności i musi poruszać się spętany specjalnym korekcyjnym gorsetem. Żona oficera spodziewa się dziecka i kusi chorego perspektywą przejścia na rentę: chce, by Salvatore porzucił front i uciekł w rodzinną idyllę. Mężczyzna ma jednak swoją misję, nie da się skusić kobiecie i zimpotencić. Wypina więc dumnie pierś, intonuje żołnierską przyśpiewkę i z charyzmą wiedzie swoich podwładnych na podwodną krucjatę. Wojna – wielka męska przygoda, hej.

W temacie "film o okręcie podwodnym" poprzeczka wisi wysoko. De Angelis nawet nie zbliża się jednak do wyżyn (a raczej, heh, głębin) "Okrętu" Petersena czy "Karmazynowego przypływuScotta. Niby próbuje spieniężać duszność i ciasnotę sytuacji, ale wnętrza jego okrętu są jakoś zaskakująco przestrzenne (czytaj: ewidentnie zainscenizowane w studiu) – nawet pomimo faktu, że pulsują w nich elektroniczne rytmy Roberta Del Najy z grupy Massive Attack. Sceny batalistyczne wyglądają tanio, a posmak thrillera dodaje (jedna) scena na podwodnym polu minowym. Ale nawet tu De Angelisa bardziej interesuje erotyczny akt namaszczania ciała nagiego nurka przed misją. Czyli – symbolika. Pod wodą tworzy się przecież coś na kształt patriarchalnej rodziny: marynarze stają się braćmi, komandor surowym, ale dobrym ojcem, a kucharz (jak tłumaczy nam jego obowiązkowo rozchełstana do kamery dziewczyna) przyjmuje rolę stereotypowo opiekuńczej, karmiącej matki. De Angelis wciąż wraca zresztą do scen jedzenia. Czy to ugotowane z czułością "domowe" gnocchi, czy cienka zupa jedzona w rozmarzeniu o prawdziwych przysmakach, wspólny posiłek jest w "Comandante" aktem komunii.
  
To kluczowe, bo cały film prowadzi nas do sceny, w której grupy Włochów i Belgów jednoczą się nad patelnią frytek. Ryzykując życiem własnej załogi i wystawiając się na atak wroga Todaro postanawia pomóc załodze statku, który chwilę wcześniej sam zatopił. Majaczy tu ciekawy motyw konfliktu kodów postępowania: komandor sprzeciwia się rozkazom i uznaje, że pierwszeństwo przed militarnymi priorytetami ma prawo morskie oraz zwykła ludzka przyzwoitość. Trzeba ratować życie rozbitków, kropka. Stąd właśnie scena wspólnego obiadu, w której Belgowie zapoznają Włochów ze swoim narodowym przysmakiem. De Angelis rozluźnia na chwilę gęstą atmosferę, kreując szczerze zabawny i ciepły moment niespodziewanego porozumienia ponad podziałami. 

Ale nie oszukujmy się: moment ten działa najlepiej jako odświeżenie po godzinie męczącego prężenia muskułów. Ma to niby dramaturgiczny i tematyczny sens: De Angelis inscenizuje militarny teatr, by go w końcu zdekonstruować, przełamać. A w ładnej anegdotce z frontu drugiej wojny światowej ma przejrzeć się współczesny świat: reżyser robi wszak aluzję do kryzysu uchodźczego, uruchamia kontekst wojny w Ukrainie. Szkoda tylko, że w tym pochodzie kontekstów brakuje tego najważniejszego – czyli historycznego. W rezultacie oglądamy więc film o… dobrych faszystach. Sam Todaro mówi nawet z ekranu, że "faszyzm boli", trudno jednak powiedzieć, co ma w zasadzie na myśli – i ta niejasność kłuje w uszy. Bo wypada to trochę jak gumkowanie historii. Reżyser wyciąga z lamusa jednostkowy przypadek, niemal całkowicie przemilcza historyczne tło i osadza swoją opowieść w jakimś mitycznym niebycie. 
 
Co gorsza De Angelis po prostu zastępuje jeden toksyczny mit drugim. Gubi się tu ludzki wymiar aktu empatii, porozumienia między dwiema osobami. Bo nasz komandor to postać dość ezoteryczna. Po raz pierwszy widzimy go przecież, jak… spada z nieba: niby tylko ze spadochronem, ale jednak symbolicznie. Potem będzie jeszcze radził się wróżbitów, medytował w kajucie niczym jogin, trafnie przewidywał przyszłość i odnajdywał powinowactwo z antycznymi herosami. Miała być historia o małym-wielkim geście empatii – a jest epopeja. Nadczłowieka zastąpił inny nadczłowiek. Ubermensch. Czyli nadmężczyzna.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones